To tak naprawdę moje drugie podejście, jeśli chodzi o pisanie fanfiction związanego z " Igrzyskami Śmierci". Okazało się, że w mojej głowie siedzi zbyt dużo pomysłów, bym mogła zostawić je tylko dla siebie. Nie chcę stworzyć kolejnej kontynuacji powieści, która skupiać się będzie tylko i wyłącznie na relacjach Katniss i Peety. Mój blog chciałabym poświęcić także innym bohaterom, zarówno tym żyjącym, jak i tym, którzy stracili życie na igrzyskach lub podczas wojny. Będzie to zbiór opowiadań, pisanych okiem różnych postaci. Niektóre z nich będą ciągnęły się przez kilka rozdziałów, inne będą tzw. one- shotami.
Opowiadanie " Zrastamy się na nowo" będzie dotyczyło pierwszych wspólnych kroków głównych bohaterów po wojnie. Podejrzewam, że będzie to trwało przez kilka rozdziałów, jednak niczego nie mogę obiecać, bo zwykle piszę dość spontanicznie, nie mając wcześniej nic zaplanowane. Zakładka "pomysły" jest przeznaczona dla was- jeśli chcielibyście przeczytać o czymś konkretnym, napiszcie o tym, a ja w miarę możliwości postaram się wpleść to w bloga.
Początki zazwyczaj są trudne, dlatego każdą osobę, która to przeczyta, proszę o napisanie chociaż kilku słów na temat tego rozdziału. Wiem, że nie jest on zbyt długi, ani nie wnosi nic szczególnego do historii, ale od czegoś trzeba zacząć. Również anonimowi czytelnicy mogą napisać swoją opinię w komentarzu.
Mam nadzieję, że choć kilku z Was zostanie tu na dłużej! :)
***
Dzisiejszego
ranka
nie budzę się z koszmaru. To dziwne uczucie spać niemal przez całą noc,
jednocześnie nie śniąc o okropnych obrazach z przeszłości. Promienie
słońca
wdzierają się przez zakurzone okno mojej sypialni, odbijają się w rudej
sierści
Jaskra. Trącam kota stopą, aby się obudził i powoli podnoszę się z
miękkiego
posłania. Jaskier syczy na mnie zupełnie tak, jak za danych lat, kiedy
jeszcze
wszystko było normalne. Mam ochotę również odpowiedzieć mu syknięciem,
ale
wiem, że gdyby Prim tu była, nie spodobałoby się jej, że tak traktuję to
jej
zdaniem biedne i niewinne stworzenie.
Zaplatam włosy w cienki warkocz. Moje włosy uległy zniszczeniu. Potężne jęzory ognia, które dopadły mnie pod rezydencją Snowa, nie oszczędziły także ich. Sięgają mi kilka centymetrów za ramiona, część z nich całkowicie spłonęła. Kiedy dostrzegam swoje odbicie w lustrze, spuszczam wzrok. Z jakiegoś powodu nie potrafię na siebie patrzeć.
Zaplatam włosy w cienki warkocz. Moje włosy uległy zniszczeniu. Potężne jęzory ognia, które dopadły mnie pod rezydencją Snowa, nie oszczędziły także ich. Sięgają mi kilka centymetrów za ramiona, część z nich całkowicie spłonęła. Kiedy dostrzegam swoje odbicie w lustrze, spuszczam wzrok. Z jakiegoś powodu nie potrafię na siebie patrzeć.
Słysząc pukanie do drzwi, szybko zbiegam po schodach. Mam nadzieję, że to Śliska Sae, bo to zwykle ona przychodzi tak wcześnie, by zrobić mi śniadanie. Tym razem na progu stoi jednak ktoś inny. Peeta uśmiecha się niepewnie. Nie wie jeszcze w jakim jestem nastroju, zachowuje się ostrożnie.
- Przyniosłem chleb.- mówi. Przy ramieniu trzyma duży, zarumieniony bochenek, którego zapach mimo odległości potrafię wyczuć. Kiwam głową i wpuszczam go do środka.
Odkąd wrócił, przychodzi do mnie prawie codziennie, ale zwykle wieczorem. Nasze relacje są skomplikowane. Trudno nazwać nas przyjaciółmi- nie zwierzamy się sobie, często nawet nie potrafimy poprowadzić ze sobą normalnej rozmowy. Nie jesteśmy też znajomymi, to zbyt ogólne określenie. Słowo sojusznicy, choć kojarzy mi się głównie z Głodowymi Igrzyskami, wydaje mi się najbardziej do nas pasować.
Tępym nożem odkrawam kilka kromek chleba i dzielę się nimi z Peetą. Pieczywo jest jeszcze ciepłe. Chrupiące na brzegach i miękkie w środku. Jego smak przywodzi mi na myśl dom, za którym tęsknię.
- Przez najbliższy tydzień ciągle ma padać deszcz.- odzywa się Peeta. Więc właśnie o pogodzie będziemy rozmawiać. Nie jest to zbyt ciekawy temat, jednak nie porusza żadnych istotnych kwestii, dlatego nie protestuję.
- Dziś świeci słońce.- zauważam.
- Ludzie w mieście tak powiedzieli.- usprawiedliwia się.- Zresztą dla ciebie to chyba i tak nie ma większego znaczenia.- zawiesza głos- Chodzi mi o to, że właściwie nie wychodzisz poza dom.
- Kilka dni temu byłam w lesie.- nawet nie wiem, dlaczego mu się tłumaczę. To nie jego sprawa, czym się zajmuję.- Wtedy, kiedy posadziłeś prymulki.
- Od tego czasu minęły trzy tygodnie.- wzruszam ramionami. Czas płynie wolniej, kiedy nie ma się czym go wypełnić.
Milczymy przez dłuższą chwilę, nim w końcu Peeta przerywa ciszę.
- Moglibyśmy tam pójść razem. Do lasu.- dodaje, widząc moją zdezorientowaną minę. Marszczę brwi. Skąd w ogóle pomysł, że powinniśmy gdzieś wychodzić? R a z e m ?
- Niby po co?- mój głos brzmi chłodno.
- Właściwie nigdy tam nie byłem. – mówi- To dla ciebie takie ważne miejsce, a ja nie wiem, co jest w nim takiego ciekawego.
- Nic. Musiałam tam przebywać, żeby zdobyć pożywnie, nie robiłam tego z wyboru. Moi rodzice nie prowadzili piekarni.- Peeta nie odzywa się już ani słowem.
Około
dziewiątej przychodzi Sae, trzymając za rękę swoją chorą na umyśle
wnuczkę. Dziewczynka przypatruje mi się nieobecnym wzrokiem, po czym
nagle uśmiecha się tak szeroko, jakby właśnie pomyślała o czymś
niezwykle radosnym.
- Już jadłam.- tłumaczę- Peeta przyszedł tu z samego rana.
Na usta staruszki wpływa coś na kształt uśmiechu.
- To dobry chłopak.- wykonuje gest ręką, jakby chciała położyć mi ją na ramieniu, jednak w ostatniej chwili się przed tym powstrzymuje.- Gdybyś czegoś potrzebowała, wiesz gdzie mnie szukać.
Dziękuję jej skinieniem głowy, bo wcale nie musi tu przychodzić. Dostaje zapłatę od Haymitcha, który miał się mną opiekować, ale nie podołał temu wyzwaniu. Mam jednak wrażenie, że Sae przejęła obowiązki mentora nie z powodu pieniędzy, tylko z dobroci, na którą nie zasługuję.
Do południa snuję się po domu jak cień. Poruszam się wyjątkowo cicho. Nie chodzi o to, że jestem myśliwym i lata polowań sprawiły, że opanowałam taki rodzaj chodzenia niemal do perfekcji. Mam wrażenie, że w tym budynku jest jeszcze ktoś poza mną, ktoś, kogo nie mogę zbudzić. Duchy nie nawiedzają mnie tylko w nocnych koszmarach, pojawiają się także za dnia. Biorę do ust dwie ziołowe tabletki na uspokojenie, które w szklanym flakoniku przysłała mi mama. Nie wiem, czy w czymś mi pomagają. Wcale nie mam wrażenie, że obraz siedzącej na kanapie i uśmiechającej się do mnie Prim, tylko mi się przywidział.
Szukam sposobu, by wyrzucić martwych ze swojego życia. Peeta mówi, że powinnam skupić się na tym, co tu i teraz, tylko że to wcale nie jest proste. Przeszłość grubymi nićmi oplata się wokół moich nóg, nie pozwalając tym samym zrobić kroku w przyszłość.
Mija dłuższa chwila, nim w końcu to znajduję. Strony są pożółkłe, a grzbiet książki prawie całkowicie starty, jednak wszystkie rysunki w środku, wykonane z wyjątkową precyzją, są wyraźne, podobnie jak słowa, które łatwo można odczytać. Sunę palcem wzdłuż szkicu jednego z kwiatu rosnącego na łące, narysowanego przez Peetę, kiedy wspólnie pracowaliśmy nad zielnikiem. Pomysł, który przyszedł mi do głowy, teraz wydaje mi się jeszcze lepszy i mający więcej sensu. Przecież to idealny sposób, by uczcić pamięć zmarłych osób.
Kiedy zamykam za sobą drzwi, pierwsze krople deszczu lądują na mojej skórze. W myślach przeklinam Peetę za to, że znów musiał mieć rację. Mimo brzydkiej pogody przystaję na chwilę przy trawniku i przypatruję się żółtym prymulkom, kojarzącymi mi się z kolorem włosów mojej młodszej siostry. Jej portret w moich myślach tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że postępuję słusznie.
Naciskam na klamkę i bez ostrzeżenia wchodzę do środka. Można by pomyśleć, że po tylu razach, kiedy musiałam przebywać w tym domu, w końcu przyzwyczaję się do jego specyficznego zapachu. Gdy do moich nozdrzy dociera smród alkoholu i niemytego ciała, z trudem pohamowuję odruch wymiotny. Mijam porozrzucane na podłodze szklane butelki, ubrania i resztki jedzenia, nim w końcu udaje mi się dostrzec Haymitcha. Śpi w salonie na czymś, co kiedyś musiało być kanapą. Nie trudzę się z próbami obudzenia go w normalny sposób, wiem, że to i tak nic nie da. Nalewam do dzbanka trochę zimnej wody i bez wyrzutów sumienia wylewam ją na byłego mentora.
Haymitch burczy coś niezrozumiale i szybko zrywa się z miejsca. Nie trzyma w ręku noża, co uznaję za dobry znak. Patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi, oddychając ciężko. Otwiera usta, by urazić mnie jakąś uszczypliwą uwagą, jednak nie pozwalam mu się odezwać.
- Chcę napisać książkę.- mówię.
- Już jadłam.- tłumaczę- Peeta przyszedł tu z samego rana.
Na usta staruszki wpływa coś na kształt uśmiechu.
- To dobry chłopak.- wykonuje gest ręką, jakby chciała położyć mi ją na ramieniu, jednak w ostatniej chwili się przed tym powstrzymuje.- Gdybyś czegoś potrzebowała, wiesz gdzie mnie szukać.
Dziękuję jej skinieniem głowy, bo wcale nie musi tu przychodzić. Dostaje zapłatę od Haymitcha, który miał się mną opiekować, ale nie podołał temu wyzwaniu. Mam jednak wrażenie, że Sae przejęła obowiązki mentora nie z powodu pieniędzy, tylko z dobroci, na którą nie zasługuję.
Do południa snuję się po domu jak cień. Poruszam się wyjątkowo cicho. Nie chodzi o to, że jestem myśliwym i lata polowań sprawiły, że opanowałam taki rodzaj chodzenia niemal do perfekcji. Mam wrażenie, że w tym budynku jest jeszcze ktoś poza mną, ktoś, kogo nie mogę zbudzić. Duchy nie nawiedzają mnie tylko w nocnych koszmarach, pojawiają się także za dnia. Biorę do ust dwie ziołowe tabletki na uspokojenie, które w szklanym flakoniku przysłała mi mama. Nie wiem, czy w czymś mi pomagają. Wcale nie mam wrażenie, że obraz siedzącej na kanapie i uśmiechającej się do mnie Prim, tylko mi się przywidział.
Szukam sposobu, by wyrzucić martwych ze swojego życia. Peeta mówi, że powinnam skupić się na tym, co tu i teraz, tylko że to wcale nie jest proste. Przeszłość grubymi nićmi oplata się wokół moich nóg, nie pozwalając tym samym zrobić kroku w przyszłość.
Mija dłuższa chwila, nim w końcu to znajduję. Strony są pożółkłe, a grzbiet książki prawie całkowicie starty, jednak wszystkie rysunki w środku, wykonane z wyjątkową precyzją, są wyraźne, podobnie jak słowa, które łatwo można odczytać. Sunę palcem wzdłuż szkicu jednego z kwiatu rosnącego na łące, narysowanego przez Peetę, kiedy wspólnie pracowaliśmy nad zielnikiem. Pomysł, który przyszedł mi do głowy, teraz wydaje mi się jeszcze lepszy i mający więcej sensu. Przecież to idealny sposób, by uczcić pamięć zmarłych osób.
Kiedy zamykam za sobą drzwi, pierwsze krople deszczu lądują na mojej skórze. W myślach przeklinam Peetę za to, że znów musiał mieć rację. Mimo brzydkiej pogody przystaję na chwilę przy trawniku i przypatruję się żółtym prymulkom, kojarzącymi mi się z kolorem włosów mojej młodszej siostry. Jej portret w moich myślach tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że postępuję słusznie.
Naciskam na klamkę i bez ostrzeżenia wchodzę do środka. Można by pomyśleć, że po tylu razach, kiedy musiałam przebywać w tym domu, w końcu przyzwyczaję się do jego specyficznego zapachu. Gdy do moich nozdrzy dociera smród alkoholu i niemytego ciała, z trudem pohamowuję odruch wymiotny. Mijam porozrzucane na podłodze szklane butelki, ubrania i resztki jedzenia, nim w końcu udaje mi się dostrzec Haymitcha. Śpi w salonie na czymś, co kiedyś musiało być kanapą. Nie trudzę się z próbami obudzenia go w normalny sposób, wiem, że to i tak nic nie da. Nalewam do dzbanka trochę zimnej wody i bez wyrzutów sumienia wylewam ją na byłego mentora.
Haymitch burczy coś niezrozumiale i szybko zrywa się z miejsca. Nie trzyma w ręku noża, co uznaję za dobry znak. Patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi, oddychając ciężko. Otwiera usta, by urazić mnie jakąś uszczypliwą uwagą, jednak nie pozwalam mu się odezwać.
- Chcę napisać książkę.- mówię.